Chyba jeszcze nie pisałem, że lubię chłopców. Nic na to nie poradzę. Zgodnie z dyktowanymi troską zaleceniami Matki-Kościoła próbowałem zmienić preferencje, ale skutek był mizerny. Po jakimś czasie pogodziłem się z tym, jak świat wygląda. Ja skłaniam głowę przed pewnym chłopakiem, a księżulowie - jak to pasterze - gustują w owcach. Może stąd wzięło się stare porzekadło “po owcach ich poznacie”. Nie wiem, nie znam się. Oni mają jednak dość bogate życie ze stadem, ja zaś dość monogamiczne i stałe uczucia - od lat mam jednego Boya, któremu oddaję się regularnie i z przyjemnością niebylejaką.
Kto wie, być może gdybym żył sto lat temu zamiast zachwycać się Boyem, dołączyłbym do szwadronu samobójców strzelających do siebie z niespełnionej miłości, choćby półgodzinnej, do Zosi Pareńskiej. Strzelać się przez ten brak chciał Witkacy i inni. To i mnie nie byłoby wstyd. Ale kiedy poznałem Boya i Zosię, świeże były tylko moje do nich uczucia, ich odbiorcy jednak już zdecydowanie do najświeższych nie należeli. Żeby więc nie babrać się w sentymentach dosłownie, miłość przecedziłem przez twórczość Boya. A zacząłem od wspomnień. Pewnie o tym wszyscy wiedzieli, zanim przeczytali “Znasz-li ten kraj”, ja jednak tę cudną anegdotę poznałem, kiedy miałem z dwadzieścia lat. Otóż Boy w czasie pierwszych wizyt w konfesjonale wyznał swój grzech główny: “Myślę, że jestem ładny”. Mój Boże, wreszcie ktoś podobny do mnie, pomyślałem. Tyle, że… Byłem ponoć ładny berbeć. Ponieważ jednak byłem - choć trudno w to uwierzyć - chłopcem, nie wypadało mówić tego wprost. Sąsiadki, rodzina, nawet zazdrosne mamy w kolejkach do pediatrów, chwaliły urodę przez charakter. Bo grzeczny byłem. Nudne to i haniebne, bo już po pierwszej zmianie pieluch chciałem być Keithem Richardsem - ale prawdziwe. Zamiast wciągać kokę, prochy ojców albo przynajmniej proszek Ixi - wciągałem mleko. Nawet kaszki wciągałem w płynie, zamiast szarpać przez nos. Rosłem więc w przekonaniu, że jestem grzeczny, ładny i utalentowany. Najbardziej upodobałem sobie śpiew. Z perkusją nie wyszło, bo kiedy tylko wytłukłem trzy garnki emaliowane, jedynym rytmem wystukiwanym był ten na moim - podobno gładkim - zadku. Z gitarą również się nie udało, bo miała sześć strun, które czasami odbijały przedmioty, którymi chciałem na niej grać. Resztę instrumentów rodzice przezornie schowali i wmówili mi, że są dozwolone od lat osiemnastu i tylko dla dziewczynek. A ja przecie chciałem być gwiazdą rocka. Wziąłem więc skarbczyk i poszedłem śpiewać na mszę. Zaczynałem zazwyczaj cicho, nieśmiało rozglądając się na boki, by rozejrzeć się na boki, czy napewno widać, jak nieśmiało rozglądam się na boki. Już przed kazaniem najbliżsi sąsiedzi w ławkach słyszeli mój śpiew, ten głos niewinny, głos chłopca o równo ciętej grzywce, głos wyćwiczony w śląskiej godce, a niemal bez akcentu wyśpiewujący kolejne głoski. Aby dodać artystycznego przydechu, dodawałem czasami - jeśli nie zawsze - jakieś “h” do kolejnych sylab. “Haahaalelujaaah!”, “Pahanu Bohogu!”, “Baharanku bohoży” etc. W okolicach ofiarowania uśmiechali się już do mnie aniołowie i św. Karol Boromeusz z witraża, a przy dziękczynieniu figury spod krzyża odwracały dłonie, by wskazać, skąd dochodzi ten coraz śmielszy głos. Sam Chrystus znad ołtarza patrzył z wdzięcznością, że nim dopadła mnie mutacja, podałem mu zamiast octu na tykwie śpiew czysty jak woda z Gronia, z której - niemal za ogrodzeniem kościoła - robią najlepsze piwo na świecie. Potem ludzi szli do komuni, do której ja miałem pójść dopiero za rok czy dwa. Jak mogłem z takim talentem nie umilić wiernym, uświęconym sercom drogi do ołtarza i z powrotem? Czułem na sobie te wdzięczne spojrzenia, a wszystkie promyki wdzierające się do kościoła przez kolorowe szybki okien, spadały wokół mnie jak światło reflektorów na koncertach Queen. Głaskałem chłód głównej nawy delikatnym altem, rozcinałem sakralną przestrzeń potężnym falseto forte, a echo podchwytywało kolejne wersy, by dać grzesznym wokół mnie przedsmak tego wzniosłego uczucia, jakiego zaznają przed chórami anielskimi. I wtedy nachyliła się do usz mych płatków jasnych pani nieznajoma i rzekła: “Chłopczyku, nie jesteś tu sam, troszkę ciszej!” Zrozumiałem, że gdybym żył o wiele wcześniej, pewien Nazarejczyk powiedziałby swoje “Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie”, po czym popatrzyłby na mnie i do dodałby: “Znaczy ty przyjdź, jak skończysz śpiewać. Albo później”. Wróciłem do domu, zbiłem wszystkie lustra i poszedłem spać. Bezszelestnie. |
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. ArchiwumDA SIĘ LUBIĆ?
|