Podobno wszyscy jesteśmy ze wsi. Wszyscy podobno nosimy w genach przywiązanie do kawałka ziemi i sąsiadów. Od czasu do czasu nawet największe mieszczuchy nie tylko jadą na wieś lub plany snują o domu ze studnią, ale i coś ich pcha do opowiadania o tym światu. Z drugiej strony jednak, coś nas wyciąga poza pola i lasy, poza te wszystkie trele słowicze i beztroskie obłapiania w sadach pod wieczór. Coś w nas chce złamać tę przynależność do gliny, z której bogowie indian i ludów pustyni ulepili człowieka. A ten rozlazł się po świecie, by zrywać z kolejnymi przywiązaniami i dotarł w końcu do ziemi obiecanej, choć nigdy nie danej do końca - na czarny i zielony Śląsk. A i tu szukał ścieżek, by to nowe przywiązanie przeciąć.
Moja droga nie była daleka i prowadziła dokładnie między polem a miastem. Wszystko tu było umowne. Ci, którzy sprzedali ziemię przed wojną, żeby przeżyć jakoś kryzys, byli teraz z miasta. Wokół domów mieli ogródki, na których przy kawie czasami wspominali, gdzie kończyły się ich włości. Ale byli już miejscy. Ci, którym lepiej się powiodło przed wojną, żyli z gospodarstwa, ale byli niby spoza miasta, choć przecież na tej samej ulicy. Miejscy inaczej pachnieli i nie stawiali grabi na podwórzu. No i nie mieli swojego mleka, więc wieszali koszyki na płotach, do których o świcie mleczarz wstawiał pełne butelki, a zabierał te wydojone do sucha. To mleko z płotu w zimie rozsadzało szkło, a w lecie wybrzuszało aluminiowe kapsle. Było niezłe, ale miejscy i tak chodzili po inne. Co dzień, pod wieczór, miejscy brali z sieni bańki blaszane i spacerowali do wiejskich po dwa litry mleka. Z naszej zielonej bramy wyruszała mała procesja. On otwierał i zamykał furtkę, a gromadki kilkulatków, która z nim wyruszała liczyć nie musiał. Na jakimś niewidzialnym sznurku, jak kulig, ciągnął nas te pół kilometra, między szosą a polami. Biliśmy się czasami o niesienie bańki, jakby to tam właśnie trzymał opowieści. I kiedy był w połowie którejś z nich, nad naszym niebem rozlegał się nagle ogłuszający świst, czasami przecinający w pół zdania jakąś historię. Nikt inny tak nie gwizdał na wróble. Zrywały się ni to przestraszone, ni zdziwione spod milionów kłosów i przez chwilę zasłaniały ciemniejący błękit. Wtedy właśnie na zapleczu nieba ktoś zmieniał dekoracje, wieszał pierwsze gwiazdy i przesłaniał słońce ostatnim odcieniem czerwieni. Gdyby w drodze po mleko nie gwizdał na wróble, dzień nie miałby końca. Wracaliśmy z pełną bańką ciepłego mleka i znów biliśmy się trochę, bo było cieplejsze niż powietrze po zachodzie. Schodziliśmy z nim całe lata. A potem kazali mi czyścić mu na drogę buty. Rozpadły mi się w dłoniach, bo nie spieszyło im się prowadzić go tam, gdzie nie ma sensu usypiać dnia. I tak się dowiedziałem, że dzieciństwo kończy się w dniu, kiedy trzeba samemu zagwizdać na wróble. |
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. ArchiwumDA SIĘ LUBIĆ?
|