Być może mam to w genach, żeby pchać się tam, gdzie nie trzeba. Całą tę komedię zaczął pewnie jakiś praszczur, który nie umiał trafić maczugą w konkurenta chętnego na tego samego mamuta. Potem jakiś prapłaz na podmokłych polach Grunwaldu, jako jedyny walczył na kieszonkowej platformie obrotowej, żeby w razie czego być po słusznej stronie. Pradziadek był powstaniec, choć z jego opowieści wynikało równocześnie, że Ślonzoki wyzwoliły przy okazję Irlandię i Indie, albo nic. Albo, że nie doszedł nawet do Paprocan, które wtedy były przysiółkiem pod moim miastem, skąd ruszali chłopcy, prać się o z Niemcami o polski Górny Śląsk, żeby mógł potem zostać trochę niemiecki. No, fantazja to my zawsze mieli tako, że Homer by nom pozazdrościł. Ino Homera sie ze starożytnej greki łatwiej tłumaczy na polski.
Aaa, żeby nie było, że tu ino o przodkach w galotach - to wspomnieć trzeba, że nie trzeba wspominać o tym, że świat na poważnie zawsze baby trzymały. Dziadki chodziły se opowiadać o wojaczce, a babki w tym czasie a to dom zbudowały, a to rozparcelowały ziemię, a to dziecka porodziły i wychowały. A potem jeszcze karmiły tych boroków, co wracali z powstań, wojen i innych powodów do półdarmowej gorzołki z kamratami. Ale tu będzie o strzelaniu. Z historiami jest tak, że można je osobiście pamiętać, albo osobiście nie pamiętać. Tej historii nie pamiętam, ale osobiście bardzo, bo to osobisty ujek. Powiadają, że z rodziną wychodzi się najlepiej na zdjęciach, bo można się wyciąć. W tym przypadku nie za bardzo dałoby się wyciąć, chyba że nożyczki miałyby odpowiedni kaliber. Ujek Pietrek, jak każdy porządny Ślonzok, pierwszego września tamtego roku najpierw uciekał z rodziną za Wisłę, byle dalej od Niemca. Rodzina była spora, więc jak się zawinęli, to z ledwością na jeden wóz z pierzynami się zmieścili. Nad Wisłę za Bieruniem nie było niby daleko, ale i tak się fechtnęli [po waszemu to będzie coś w okolicach “rozpędzili się”, ale jakby kto sobie to przełożył na “spierdalali jak myszy przed miotłą”, to też wiele się nie pomylił]. Na drogę oświęcimską wytoczyły się więc wozy i gnały na wschód z szybkością dymu, który niebawem miał dolatywać stamtąd, z Oświęcimia, gdzie kierowali konie. Ujechali może jakieś trzy kilometry. Zaprzęgi jednak nie dawały rady samochodom, z których wysiadali panowie w dobrze skrojonych mundurach i rozdając czekolady grzecznie prosili o powrót do domów, które jeszcze nie zdążyły zniknąć za drzewami. Ale tak, jak wszyscy wiedzieli, jak smakuje czekolada, tak i wszyscy nie mieli złudzeń, że akurat ci w mundurach kochać Ślązaków nie będą. nie mieli za co. Mieli za co nie lubić. Tyle, że łatwo nie mieli, bo z kolei tutejsi Niemcy woleli swoich odwiecznych sąsiadów, niż nowych opiekunów w mundurach. Jeśli ktoś nie do końca rozumie, czemu łatwiej przełożyć Homera, wtrącę taką anegdotę. Otóż kilka dni po tej niedokończonej rejteradzie za Wisłę, pradziadek - z całym wdziękiem człowieka stojącego pod lufą - odmawiał podpisania volkslisty, do której, z całą elegancją wrzeszczącego draba, namawiał go jakiś niemiecojęzyczny übermensch. I mniej więcej w tym samym czasie prababcia słuchała przez ścianę, jak jej sąsiadka (właścicielka sklepu kolonialnego, Niemka z rasowym życiorysem starszym niż metryki germańskich bogów), wyniosłą niemczyzną tłumaczyła tym samym übermenschom, co sądzi o ich najściach na j e j sąsiadów. I poręczała za każdego z nich. No, widzicie. Grecy przynajmniej mogli rozpoznać wrogów po języku. tu trzeba było się rozpoznawać po akcencie, a to wymaga o wiele bardziej czułego ucha. Ale miało być o ujku. Jak już wrócił z szosy oświęcimskiej do domu i przeszło mu zatwardzenie po czekoladzie, historia świata zawołała go do siebie i wcieliła do Wermachtu, jak innych stąd. Ale nie wiem, może dlatego, że nie lubił, jak go wołali Pieter - Pietrek wzión i se uciekł z tej wojny. Udało mu się ukłonić paru kulom, ale w końcu - w tym niemieckim mundurze - wybiegł na jakieś sierpniowe pole. Popatrzył sobie dokoła, a tam wojny ni widu, ni słychu. No, to mimo braku jakiejkolwiek żeńskiej przyczyny, dla której tak żołnierz, jak dezerter chętnie się kładą - postanowił przyjąć niebojową postawę horyzontalną i zasnął. Ostatecznie, co innego miał robić, jak go wojna przestała interesować? Położył sobie chlebak pod głową, a zboże w środku pola ukołysało go do snu. Obudziło Pietrka warczenie. Chciał się rozejrzeć za psem czy wilkiem, ewentualnie dzikiem, żeby wiedzieć, gdzie kijem rzucać. Odespany, w samym środku bezwojnia skoczył na nogi i stanął nos w lufę z ruskim czołgiem. Jakieś pierwotne instynkty szepnęły mu “synek, wyglondosz, jakbyś obrobił garderoba Göringowi, to Ruskie mogom ci trocha nie wierzyć, że nie cierpisz Adolfa!”. A że rejteradę już we wrześniu przećwiczył - ruszył do ucieczki. Gdyby na olimpiadzie była dyscyplina “bieganie z czołgiem” - ujek Pietrek byłby nie do pokonania. Godzina śtyrdzieści w pełnym biegu. Wszystkiego zresztą było pełno: pełny bieg, w pełnym słońcu, ujek mioł pełno w galotach ze strachu, czołg miał pełną obsadę ruskich i pełno w lufie (tyż ze strachu). Godzina śtyrdzieści! Jakby o tym wiedzieli hitlerowce pod Kurskiem, to by tam wysłali lekkoatletów! Tymczasem tu historia kręciła się nie tyle kołem, co dookoła: jechał czołg, przed czołgiem uciekał Pietrek, przed Pietrkiem pitały wystraszone zające, przed zającami myszy. Ujek w końcu stwierdził, że jako syn gospodarzy - nie może tak sobie dla rozrywki z Ruskimi pola komuś orać (i to za darmo!), więc wreszcie zatrzymał siebie, zające i myszy. Na szczęście czołg był po przeglądzie i miał sprawne hamulce. Historia zwolniła. Ruskie ujka nakarmiły parówkami z puszki, przepili, pogadali na migi i zawieźli na Sybir, żeby ochlonął. Wrócił kilka lat po wojnie. Kupa śmiechu i zabawy na tej wojnie. Babcia (ta od skubania mięsa z kapuśniaku), też postanowiła unieważnić wojnę, ale to może kiedyś. W każdym razie tradycje noszenia broni raczej się w tej rodzinie nie miały wybitnie dobrze. I na koniec pojawiłem się ja. Żydzi mają swoją Bar Micwę, katolicy bierzmowanie, kibole swoją pierwszą kosę pod żebrami. Każdy ma jakieś ryty przejścia w dorosłość. Mnie doścignęła tradycja rodzinna na stacji benzynowej, na której akurat nie tankowały tanki, bo o dziwo nie było wojny. Wracając jednak nad ranem z walki o lepsze jutro, wstąpiłem tam na jakiegoś wytwornego hot-doga. Kiedy tak sobie sączyłem oranżadę i zagryzałem wypchaną bułkę, zza pleców usłyszałem zasapany głos: “Policja. Proszę wstać i idziemy do wyjścia. Proszę nie wykonywać gwałtownych ruchów. Już!”. Mundur miał, zadyszany był jak przystało na aspiranta w akcji, więc ruszyłem. Przemknęło mi przez głowę, że jeśli poślizgnę się na umytej podłodze, to mnie zza pleców zastrzeli za wykonywanie gwałtownych ruchów. Zanim otwarły się przede mną drzwi, rozpoznałem znajomego policjanta, który z ręką na kaburze stał pod szybą. Drzwi się rozsunęły, znajomy wpadł w śmiecha, zdyszany za mną wpadł w konsternację, a ja zorientowałem się, że ze strachu drżałem niedogryzioną parówką wystającą z pyska. W tym momencie, z piskiem opon, na stację zajechał radiowóz i wypluł z siebie czterech niebieskich. Dwóch znajomych. Zamiast pistoletów wyciągnęli mi parówkę z zębów na powitanie. Zapytałem zasapanego, czy mogę wykonać jakiś ruch. Okazało się, że dostali zgłoszenie o facecie z bronią na stacji benzynowej. Broń miałem, owszem. mały pistolet hukowy, który posłużył walce o lepsze jutro w postaci sportowego rekwizytu robiącego “bum!” na jakiejś ogniskowej olimpiadzie. Przezorny obywatel miał w sumie rację, że zadzwonił po policję. Skąd miał wiedzieć, że większą szkodę zrobiłaby torba, w której dostrzegł ten pistolecik. Zasapany zaczął mnie spisywać, ale koledzy odebrali mu kajecik i poszliśmy na hot doga. Wymieniliśmy informacje, co tam gdzie kogo za co na ile. Kiedy dojadaliśmy parówki, na stację zajechał trzeci radiowóz, żeby komisyjnie odebrać pistolet. Nic z tego nie wyszło, bo zasapanemu parówka wpadła nie w tę dziurkę, co trzeba i zupełnie na poważnie trzeba było go ratować. Tyle miałem ze strzelania i tym samym dołączyem do dorosłych członków własnego rodu. Złapali mnie zanim wystrzeliłem. Jeśli chodzi o mnie, można z ufnością spoglądać w pokojową przyszłość świata. Chyba, że dadzą mi do walki wręcz parówkę. |
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. ArchiwumDA SIĘ LUBIĆ?
|