Nie sądzę, żeby mówili do niej “Mario Magdaleno”. Pewnie była po prostu Marysią dla rodziców, Magdaleną dla sąsiadów i Magdą dla koleżanek. A kiedy szła do pracy mało do niej mówili. Niektórzy pewnie jakieś dźwięki niezrozumiałe z siebie wyrzucali razem z tymi paroma kroplami ulgi po męczącym kwadransie. Może co dziesiąty wychodząc na ulice, po których chodzili prorocy, klepał ją po boku rzucając z paroma monetami coś, co mogłoby brzmieć jak przezwisko zabawki, z której się właśnie wyrosło.
Pierwsza przyszła ze złodziejem. No, złodziejaszkiem - tyle, że posłuch miał wśród doliniarzy od katedry do Placu Andrzeja. Ni jej brat, ni swat, ni ojciec. Zresztą, czy brat, czy ojciec - u niej to i tak na swata wychodziło. Doceniali i wyceniali jej urodę. Żalu nie miała, w końcu rodzina, a jeść trzeba. Zresztą, co ją obchodziło, co z tego potem kupowali, skoro zazwyczaj nie dla niej. Miała wystarczająco dużo lat, by sięgnąć dłońmi za siebie, kiedy po wszystkim trzeba było zapiąć nie tak duży stanik. Ale i na tyle niewiele lat, by łatwo po wszystkim znaleźć rozgrzeszenie w niewinnych oczach. Może zresztą tę niewinność wpychali jej w oczy na siłę, jak wszystko inne. Jeśli je zamykała ze zmęczenia, na siłę rozchylali sobie drogę do nich. Przeważnie mieli wystarczająco silne dłonie, którymi po powrotach delikatnie karmili dzieciaki w domu. Kiedy wychodzili, nikt jej tych powiek nie przymykał - kto chciałby mieć w takiej chwili wrażenie, że zamyka oczy czemuś nieżywemu? Leżała chwilę z otwartymi źrenicami, wstawała, podmywała schnącą łzę i czekała na kolejny koniec świata. Prorocy się mylili. Nie ma żadnej apokalipsy. Są tylko niechciane końcówki światów nauczycieli, hydraulików, dyrektorów, księży i sąsiadów. Ten od doliniarzy wziął ją do nas, bo sam chodził tu na kawę, z której może i nie wynosił rozgrzeszenia, ale portfeli też nie. Gadaliśmy z nimi, czasami wyciągali z małych tarapatów. Do tej roboty wziął mnie kulawy diakon, który już wtedy powinien zostać jakimś biskupem, ale nie chciał, bo pewnie powiedzieliby mu, że musi chodzić wyprostowany. Do innych miejsc chodziłem sam albo z ludźmi, którzy nie wiedzieli, że są streetworkerami. Zresztą, co to za robota, takie chwilówki: my ci na chwilę opatrujemy wrzody na nogach, ty przez chwilę jeszcze nie umierasz na w tych zaułkach pod dworcem czy wagonach na bocznicy. Myśmy niby dotrzymywali umowy, ale tamci niestety nie zawsze. Nawet nie mieliśmy jak im powiedzieć, co o tym myślimy. Sami się zwalniali. Ale wtedy siedzieliśmy w Olimpie na kawie, której sami sobie nie zazdrościliśmy, bo nikt kasy nie dawał, sami nie mieliśmy,a trzeba było z jednej dobrej zrobić cztery… no, po prostu cztery. Doliniarz podrzucał wieści kto-gdzie-kogo. Lubił to, bo póki go nie usadzaliśmy trochę, gwiazdorzył, jakby miał za te nowelki dostać Pulitzera. Ale wiedział, że w końcu Kulawy go zetnie przystawieniem lustra, więc zazwyczaj wolał zawczasu przerwać i odegrać partię Janosika: “za blaupunkta siostrze załatwiłem to i tamto”. Skubany nic w życiu nie kupił, on załatwiał. Nawet o handlu wymiennym nie było tu mowy. Wszystkie te janosikowe radia i aktówki były pretekstem do pozałatwiania czegoś dla siostry czy brata, ale i kolejnych szczebli do drabinki w doliniarskim świecie. A ona słuchała. Kulawy zaczął rozpytywać Janosika o najnowsze klepsydry, mnie zostało ogarnianie szkoły, którą powinna była dwa lata temu skończyć. Nie żeby się nie chciała uczyć. Nawet z dwóch miejskich bibliotek korzystała, o wiecie wiedziała nie tylko z gazet, których nie zabierali ci od niezamykania powiek. Nie wiem, co tam akurat załatwiliśmy, pewnie jakieś doraźne zastrzyki nauczycielskiej cierpliwości. Ale i o świecie się gadało. Normalnie, jak z ludźmi. A kiedy zbierali się do wyjścia, poczułem, jak coś chodzi mi po nodze. Większe niż mucha i nie tak irytujące. Zanim przyszli następni, popatrzyłem na Kulawego. Powiedział, że to było na pożegnanie. Nie można karcić kota, że chce wskoczyć na kolana, skoro tylko to zna. Trzeba inaczej siadać. Pozwól się nauczyć. Ona w końcu znajdzie inną mowę. Póki co - nie odpychaj, siadaj inaczej i zrób miejsce, by znalazła słowo, nie gest. Nie zdążyła. Wskoczyła w końcu na taboret, który ma to do siebie, że szybko zrzuca z kolan. Jakoś ją to tynkowane niebo utrzymało przez parę godzin, zanim zorientowali się, że nie ma na czym siadać do stołu. Ostatnią znałem mniej więcej tyle, co ci faceci z tirów. Gdzieś tam na południu łapałem stopa, żeby dojechać dalej na południe. Boże mój zmęczony, jak one się śmiały z dorosłego faceta, który z gitarą bez pokrowca przemieszczał się bez wyraźnego powodu. Zagadałem i usłyszałem góralski zaśpiew. Studiowała w Krakowie, ostatni rok w kolegium dzielącym podwórze z dumnym Piotrem i Pawłem przy Grodzkiej. Sezonowo stała, zanim wróciła na batalię wrześniową. Po wakacyjnych powrotów, słowo!, żadnych akademikowych punktów usługowych ani zaliczanych wpisów do indeksu. Czytaliśmy podobne rzeczy, znaliśmy na pamięć Teya, więc nie było wyjścia, umówiliśmy się na październik na kawę w ukraińskiej knajpie na Kanoniczej. Ależ umiała potem obśmiewać tych mężów pobożnych. Niektórzy podobno nawet ściągali obrączki złote, ale tych nieopalonych śladów już nie mogli sobie zedrzeć z palców. Paru chciało tylko posiedzieć. Ostatnio widziałem ją z dzieciakami, machnęliśmy sobie z daleka. Z jakichś powodów nie zabraniały przychodzić do siebie z niczym. Czasami myślę, że przeszedłem ze światem na ty, kiedy pierwszy raz zobaczyłem wyciągniętą dłoń i usłyszałem: “No, cześć. Jestem Magdalena”. |
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. ArchiwumDA SIĘ LUBIĆ?
|