Jeść, to znaczy płacić. Widać to choćby w restauracjach, gdzie raz po raz słychać: “płacę!” albo “rachunek poproszę!”. Zawsze mnie to dziwiło, że nikt nie woła “jem!”, co byłoby bardziej na miejscu przecież. Tak, czy inaczej, wszyscy narzekamy na drożejące jedzenie, jednak czasami staje się ono powodem nagłego wzbogacenia. Zanim jednak do tego doszedłem, musiałem przejść wstępny kurs korzystania z jedzenia czegokolwiek poza mlekiem, żeby nie nadwyrężać mojej niezbyt przecież rozległej mamy. Zaczęło się od chęci zrobienia śniadania. Wiele nieszczęść od tego właśnie się zaczyna.
Byliśmy dziećmi może nieokrzesanymi, ale w sercach - poza skłonnością do kombinowania - zmieściła się odrobina dobroci. Niestety, nie taka, żeby przeważyć skłonność do kombinowania, ale intencje były dobre. Choćby te niedzielne. Ludzie dawali na intencje mszalne, a my z siostrą, podejrzewając w tym jakiś szwindel, intencje przekuwaliśmy w rodzinne śniadanie. Zanim biedna matka i ojciec nieszczęsny połapali się w sytuacji, na stole pyszniły się kubistyczne kanapki obłożone nowalijkami i nabiałem. Najpierw jednak trzeba było pokroić chleb, a ja - wpatrzony w obie Babcie - chciałem chleb kroić nie na stole, tylko na cycblacie. Jeśli ktoś nie wie - przypominam, jak to działa: babcia opierała chleb na piersi, przystawiała nóż, po czym kręcąc jednym i drugim (chlebem i nożem, nie piersią, oczywiście), kroiła kolejne kromki. Ale... czy coś przeoczyłem w instrukcji, czy za mały miałem cycblat - nie do końca mi te kromki wyszły. Zacząłem kroić od piętki i tak obracałem kuchnią, że z czasem skończył mi się wyniosły bochen. W dłoniach trzymałem za to całkiem sporą sprężynę chlebową. Jednak, jako prawnuk blacharza wiedziałem, że nie ma takiej rzeczy na świecie, z której nie można zrobić jeszcze cieńszego kawałka. Starzik z dumy dostałby pewnie apopleksji, na szczęście jadł u siebie. Moja zaś niewielka siostra pięcioletnimi palcami, z językiem na wierzchu, kroiła plasterki ogórka i sera. Może i zazwyczaj plasterki są mniej sześcienne, ale mieliśmy prawo - Pitagoras z nami nie jadał, więc geometrię kanapek obliczaliśmy na czuja. Pewne problemy z utrzymaniem okładziny kanapkowej rozwiązałem poprzez zalanie ich jajecznicą, która dość dokładnie oblepiła całość białkami, witaminami i innymi węglowocośtam. Może być jajko na miękko? Może. To i jajecznica może pływać. Nasze intencje zostały nagrodzone. Mama, kiedy już wzięła oddech po przeciągłym wyciu, docuciła ojca i zjedliśmy rodzinny frisztik. Być może to wtedy właśnie najchudsza z rodzicielek wpadła na pomysł, by już więcej nie narażać rodziny na nasze pomysły kulinarne i skorzystać z punktów żywienia zbiorowego. Wybór padł na Wisłę, w której nawet za PRL-u można było przebierać w restauracjach i kawiarniach. Ostatecznie obie były obok siebie. Wybór padł na tę trzygwiazdkową, gdzie do obiadu podawano jednak czasami deser inny, niż dwa głębsze. Rozsiedliśmy się. Kelnerka przyniosła kartę, ale najbardziej wąsate z nas nie zamierzało trwonić czasu na czytanie o dewolajach, więc po sali poniósł się mocny, swojski głos: “Dejcie mi rolada i to czerwone do picio, kiere majom na stoliku obok”, co nieco zdumiona kelnerka wykonała niemal natychmiast, mimo protestów gości przy wspomnianym stoliku. Przed siostrą wylądował pucharek lodów, gdyż jako niejadorianka odmawiała przyjmowania potraw innych niż słodycze pochodzenia krajowego. Pucharek był duży, siostra mała, więc lody z miejsca wylądowały na stole, ale że chowani byliśmy w poszanowaniu czystości, roztapiające się gronkowce zostały przez nią dokładnie zlizane z blatu. Ja zaś poprosiłem o wszystko moje i to, co mogłaby zjeść siostra, a nie zjadła - żeby się nie marnowało (bo przecie "etiopskie dzieci zjadłyby nawet kruszki, a wy marudzicie"). Nacieszyłem oczy i węch, uczyniłem zadość perystaltyce przełyku, po czym zmuchnąłem nakrycie stołu i tupet szatniarza jerychońskim beknięciem. Najchudsza z mam, łkając, poprosiła o rachunek i gilotynę na wynos. Potem prędko wysłała mnie na studia. Żak, jako odmiana człowieka, należy często - jak wiadomo - do rodziny golcowatych. Czasami jednak, dziwnymi zrządzeniami losu, nawet studentowi trafiała się jakaś robota, za którą dostawał całkiem niezłe pieniądze. Tak niezłe, że podróżował pociągami pospiesznymi i nawet czasami jadał w restauracjach, a nie barach. Wystarczało zagrać jakiegoś księcia czy misia w teatrzykach edukacyjnych i żył człowiek jak król. Ale podróżować trzeba było i tak. W czasie jednej z takich podróży, kiedy gdzieś w locie na pociąg złapałem wielką bułkę i kefir, spotkała mnie Ona. Siedziałem sobie wygodnie czytając jakiegoś Asha, pociąg równomiernie odstukiwał kilometry między Katowicami a Krakowem, świeciło popołudniowe słońce, a ja mrużyłem oczy jak kot, kiedy przepijałem bułkę kefirem. Już starożytni Egipcjanie - wyłączając krokodyle - wiedzieli, że nie ma lepszej przekąski. I kiedy miałem przed sobą jeszcze jakieś pół litra tego napoju bogów i sporo miejsca na bluzie do zasypania okruchami - Ona zbierała się do wyjścia. Pani A. była wtedy szefową dziekanatu naszego niewielkiego wydziału, więc i znała nas niemal po imieniu. Zauważyliśmy się już wcześniej, pouśmiechaliśmy się, a teraz wstała z miejsca nieco wcześniej, żeby jeszcze zdążyć podejść. “Pan przyjdzie do mnie, do dziekanatu” - szepnęła tak konfidencjonalnie, że poczułem się jak spiskowiec w jednym z odcinków Klossa. Myślałem, że może czeka mnie relegowanie z uczelni, może znów zapomniałem czegoś zaliczyć, może przez przypadek jakiś rok powtarzam albo pomyliłem kierunki. I rzeczywiście, zaraz po wejściu A. położyła przede mną jakiś papier, stuknęła palcem i rozkazała: “Tu podpisz!”. Rzuciłem okiem na wypełnione już rubryki, stwierdziłem, że i tak nie pojmę, co tam jest popisane, więc z ufnością niemowlęcia podpisałem. “Co to?” - zapytałem, żeby mieć choć mgliste pojęcie, co mnie czeka. “A, bo pan tak tę bułkę suchą opychał, to dostanie pan zapomogę” - powiedziała szefowa dziekanatu wydziału nie tyle humanistycznego, co humanitarnego. “A nie ma bardziej potrzebujących? Bo wie pani, ja ostatnio nawet nieźle...” - “Pan czeka na przelew”. Było mi wstyd, ale skokowo narastająca masa ciała przeważyła wyrzuty sumienia. Przez kolejne lata, zanim kupiłem bułkę z kefirem, sprawdzałem, czy nie ma gdzieś niedaleko Pani A. Ostatnio próbowałem tego pod jednym z ministerstw, ale pogonili mnie między lśniącymi limuzynami. |
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. ArchiwumDA SIĘ LUBIĆ?
|