Krótkie historie można zachować dla siebie, jak cukierka na czarną godzinę. Można też wspominać je przelotnie, na jakimś pierwszym spotkaniu, kiedy rozmowa zaczyna iść pod górkę i jeszcze nie wie, czy warto iść dalej. Można też z byle obrazka napisać książkę, którą tak długo się tłucze, aż robi się cienka jak naleśnik i trzeba ją smarować bitą śmietaną, żeby w ogóle miała jakiś smak. Ta opowieść ma dwieście dwadzieścia metrów w linii uproszczonej.
Zaczęła się na Szewskiej, która wpuszcza ludzi na krakowski rynek. Jeszcze przed kioskiem na kółkach, który strzeże wjazdu na ten monstrualny plac, słońce walczyło z nagrzanymi do fioletu chmurami. Byłem wtedy kapelusznikiem w skórzanym płaszczu. Kapelusz dostałem kiedyś, po kabarecie, na nocnym spacerze od cudnej urody licealistki. Twarz i włosy miała jasne nawet w ciemnych zakątkach miasta, a kapelusz był czarny nawet pod słońcem. I skradziony jej ojcu, o czym dowiedziałem się kilka lat później. Płaszcz był kupiony w podróży autostopowej gdzieś w górach, za całą złotówkę, w wiejskim szmateksie. Słońce nie doczekało zaciągnięcia tych ciężkich od ciepłej wody kurtyn. Kiedy przechodziłem obok kiosku, zerwały się uchwyty wszystkim chmurom. Tak po prostu, bez chwili ostrzeżenia, po prostu spadł potop. Późnowiosenne popołudnie w Krakowie ma to do siebie, że przylepia ludzi do bruku. Najgorzej mają turyści, którzy nie za bardzo wiedzą, czy wypada im szarpać nogi, skoro starodawne kostki raczyły im zlepić chód. Zwykła mżawka nie odkleja tu ludzi od ulic, potop jednak zrobił swoje. Kamienice wokół rynku obrosły ludzkimi przylaszczkami. W samym środku ulewy do Sukiennic, jak na arkę, zaczęli wskakiwać wystraszeni apokalipsą grzesznicy. Gdyby Noe to widział… tu nie parami, ale czwórkami, piątkami, jak kto mógł - wskakiwał przez innych do arki, która na co dzień przewozi bursztynowe kolczyki i góralskie ciupagi z plastiku. Jedna przez drugą przewracały się gazele z pierwszych roczników polonistyki, hipopotamy z roleksami ślizgały się między jaszczurkami od wózków z obwarzankami. Z panów spływały koszule, jak białe plakatówki z baloników. Paniom z zaciekawienia piersi wyciągały nosy pod koszulkami. Po zadeptanych petami i gumą do żucia płytach - zamiast dzieci - skakały ogromne krople, odbijając się od posadzki, wpadając na siebie i rozpryskując, by dołączyć do kolejnych. Szedłem. I tak nie było się gdzie kryć. Obrałem kurs na przylądek Pareńskich, gdzie Boy chodził dotykać Zosi z "Wesela", która z kolei dotykała Witkacego. Tuż obok wypływała ulica św. Jana, a ja dałem się ponieść wodzie przez gołębi raj przy fontannie. I tam zdarzył się mały cud. Na całym morzu starego miasta było nas tylko czworo, ale Adaś stał na pomniku i mył głowę po ptakach. Więc troje. Zderzyliśmy się w połowie drogi między Sukiennicami a kościołem trębackim (bo ktoś musiał się zderzyć, jak raz na sto lat statki na pustym oceanie). Były przemoczone do meszku w dole pleców, mnie kapelusz szczelnie oblepił głowę. Dokładnie obraliśmy kurs i wreszcie nastąpił pierwszy trzask. I drugi. Zderzaliśmy się burtami, dziobami, a ta z lewej głównie rufą, której pozazdrościłyby jej najpojemniejsze tankowce świata. Wyporność zwyciężała oporność, a woda zmywała nam z oczu kolejne, niewinnie grzeszne spojrzenia. Chrzciliśmy się wzajemnie i topiliśmy smutki pod stopami. Kiedy przyszedł czas, minęliśmy się zataczając jeszcze koła na wodzie. A kiedy ostatni raz mokrymi palcami napisaliśmy swoje imiona na kadłubach, obrałem kurs na Sienną. One popłynęły w Długą. Przestawało padać tylko trochę wolniej, niż zaczęło. I być może dlatego, że deszcz się uciszył, usłyszałem jeszcze, jak dwa głosy roześmiane zarzuciły za mną linę: it’s raining man, hallelujah! It’s raining man…! Może po to bogowie zsyłają potopy, żeby choć raz w życiu można było spotkać kogoś, kogo potem nie zmyje żadna ulewa. Po nic, prócz radości. |
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. ArchiwumDA SIĘ LUBIĆ?
|