Babcia, ta od chustki na czole (w której wyglądała jak Mark Knopfler, tylko on grał na gitarze, a ona na patelni) mówiła, że nie ważne jest, czy ktoś umie gotować. Ważne, czy ktoś to ugotowane chce jeść. Ta oczywista prawda sprawdza się i w miłości od kuchni, jeśli ktoś tam zagląda, i w kuchni od kuchni. A jak się okazało, babcia objęła swoją myślą, dość niechcący, również sztukę.
Zanim była sztuka, trzeba było coś ugotować. W czasach, kiedy szczytem umiejętności było niespalenie jajecznicy, stała się ona jedynym pomysłem na socjalizację w warunkach stresu. Bywało, że socjalizacja kończyła się socjopatią, ale jajecznicy to nie przeszkadzało. Nie przeszkadzało również mnie. Wystarczyło, by ktoś nieopatrznie chrząknął znad talerza: “Uhyyyymnnnnnyyy”, żebym brał to za dobrą monetę i chciał raczyć nieszczęśników kolejnymi porcjami. Nie powiem, bolało, kiedy odnajdywałem hałdy zimnych jaj bełtanych w miejscach zupełnie nieoczekiwanych, ale też zawsze jakoś potrafiłem sobie to wytłumaczyć. Cholera wie, może zostawili na później, kiedy przed snem będą chcieli coś przekąsić - po prostu zajrzą przy myciu zębów do szafki z praniem. Może lubią artykuły długodojrzewające? Zwłaszcza w domu, które gościł mnie z pewnym podejrzeniem, że mogę zalęgnąć się tam na dłużej. A jak wiadomo, karaluchów w konkurach nie da się łatwo wygonić, trzeba więc nauczyć się z nimi żyć. Sztukę tę trzeba opanowywać tym bardziej, im bardziej te stworzenia zamykały się w pokoju z córką gospodarzy. Co gorsza, wcale nie w celach pozakulinarnego spożycia. W końcu i to nastąpiło. Kiedy pierwszy raz zamknęły się za nami drzwi, wiedziałem już po spojrzeniu, że to będzie ten wieczór. Podszedłem najbliżej jak mogłem i chciwą dłonią sięgnąłem po czarną zasłonę, która dzieliła nas od tego, co na sam widok powinno się wydarzyć już wcześniej, gdybyśmy tu zostaliśmy sami. W wieczornym świetle czerń okrycia migotała, jakby lekko wilgotna. Dawała się powoli odsłaniać. Pod czernią królowała niewinna biel, tu i tam przecięta jakby cieniami. Palce a to sunęły po gładkiej równinie, a to tańczyły na nieznanych do tej pory drobnych wzniesieniach. Po chwili, lekko pochylony, odsłoniłem czerń do końca. Już nie tylko pojedyncze palce, ale całe ich zastępy ogrzewały przestrzenie pod nimi. Pokój był spory i wiele rzeczy mógł widzieć. Pokoje mają to do siebie, że mogłyby widzieć sekrety ludzkie, ale - jak wiadomo - ściany mają uszy, a nie oczy. Kiedy dziś o tym myślę, zastanawia mnie, jaki dziki sadysta wymyślił, by pianina stawiać pod ścianami właśnie? To tak, jakby ktoś człowiekowi przy uchu postawił piłę do metalu. Stałem więc pochylony nad nierównościami klawiatury, która zdawała się po otwarciu czarnej klapy zapraszać do najczulszych scherz i najdzikszych pasaży. Nie do końca zważając na zdumienie w oczach nieszczęsnej Przyczyny, która ściągała mnie tu przecież uczuciem (a może i żądzą ukatrupienia rodzicielów jajecznym cholesterolem) - zasiadłem do czarnego instrumentu. Młoda krew - nie woda. Postanowiłem pominąć gry wstępne i zamiast onych scherz najczulszych, przystąpiłem do natychmiastowej orgii. Spod mych palców wystrzeliwały kolejne akordy, szerokie jak dziki Nil w porze wylewów. Nie przeszkadzało mi ani to, że nie wiedziałem co to akord, ani wzrok Wybranki, który zdawał się wprowadzać pewne korekty do mojego opisu (faktycznie potem najłagodniej, jak mogła sprostowała, że coś, co tylko ja nazywałem akordami nie tyle wystrzeliwało, co w popłochu uciekało spod palców). W moich uszach - wbrew krwawiącej rzeczywistości - wybrzmiewały pasaże, jak te u Czajkowskiego, jak sequele ediud rewolucyjnych i wszystkie chóry mszy Haendla (bo głośniejszy, niż Bach). Wreszcie, po kilku minutach - bo ileż może trwać wyczekany pierwszy raz - straciłem czucie, a palce odmówiły posłuszeństwa i opadły z sił. W pokoju wybrzmiewała nowatorska i zupełnie zwodnicza coda. Dotknięte do żywego atakiem dźwięków ściany zalewały się łzami. Od góry odklejały się tapety, a tynk kruszył się jak nagle postarzała twarz. Rodzice nie reagowali - pewnie przez poziom cholesterolu, który zwalał ich z nóg i pozwalał przetrwać najgorsze nawet pojękiwania odzieranej z poczucia estetyki, zamiast okrycia, latorośli. Ta ostatnia zaś, nieoczekiwanie dla siebie zupełnie bierna w tych zdarzeniach, szepnęła “O Jezu... tak się nie siedzi przy pianinie”. I osunąła się tam, gdzie opadają basy. A kiedy wstała z martwych, podeszła do tego cudnego mebla i patrząc mi w oczy zagrała marsz pogrzebowy. Dla nas i moich talentów. |
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. ArchiwumDA SIĘ LUBIĆ?
|