Robili mi do kleików czy kaszek przecier z jabłek rosnących po jasnej stronie drzewa znajomości dobrego i złego. To przez to byłem do znudzenia grzeczny. A że kleiki były całkiem porządnie robione, to i trzymało mnie w tej nudzie gdzieś tak do ósmej klasy. Dopiero wtedy pierwszy raz - i to na matematyce - rzuciłem publicznie nasze narodowe “kurwa mać!”.
Potem już była równia pochyła oczywiście. Zaczęło się niedojadanie drugiego śniadania i przebieranie skarpetek co drugi dzień. Aż w końcu po raz pierwszy się sztachnąłem. Nie było akurat wojny, ani nie siedziałem w więzieniu. Może dlatego palić się nie chciało. A często widziałem w filmie czy czytałem, jak więzień czy żołnierz mówi “palić się chce”. Mnie się uparcie nie chciało. Wszyscy naokoło uczyli się starym sposobem: odpalali, robili na wdechu “yyyyh mama idzie!”, potem robili wielkie oczy, zmieniali kolor skóry na zielony, mdleli, wstawali i palili drugiego. Normalnie, jak u ludzi. Na pytanie przyjaciół jaraczy “i jak?” odpowiadali “no, kosmos”, co idealnie pasowało do chwilowo zielonkawego koloru ich cery. Tak upływały lata. Na przerwach staliśmy pod WC i zamiast dawać upust nerkom zazdrościłem tym zielonkowatym. Jaracze byli z Marsa, ja z Uryny. Uranu, przepraszam. Wreszcie nadszedł czas, żeby zostać mężczyzną zwłaszcza, że nawet najmniej śmiałe koleżanki ćmiły jak stare chłopy. Było lato, byliśmy umęczeni po miesiącu obozu dla dzieciaków z bardzo różnych domów, a nawet i nie do końca domów. Postanowiliśmy odpocząć u znajomego duchownego z tej samej ekipy opiekunów. Jak na człowieka z ducha, miał w sobie spore skłonności do fizyczności oraz stodołę, w której wszyscy mogliśmy się zregenerować po ciężkiej robocie. Zgodnie z kazaniami fizycznego duchownego zajmowaliśmy się miłością bliźnich, a kiedy wychodziliśmy z siana, jako stworzenia ułomne, nasze nogi kierowały się na drogę grzechu. Nie była to droga daleka, wiodła przez łąkę, kawałek drogi nad rzeką, aż do bramy Piekiełka. Tam, pośród wesołości i beztroski, nieco zmęczeni wypełnianiem przykazań miłości, pławiliśmy się w kotłach chmielowej smoły. Czy ktoś w niej zamieszał, czy czort jaki dolał z innego kotła - dość powiedzieć, że w końcu opętały nas złe duchy i używały jak chciały. Stąd pewnie nazwa “używki”. Z kolejnymi chochlami chmielu, serdeczni dotąd bliźni, powabne dotąd bliźnianki (w tym dwie bliźniaczki i tylko jedna bieliźnianka) - zaczęli w moich oczach przybierać coraz bardziej pnące kształty. Po stole, coraz bliżej mnie, pełzały cienie jakichś splątanych bluszczy, okręcały się wokół zmysłów i szeleściły liśćmi tak, jakby coś w nich szeptało: szzzzzztachnij, sssssztachnij się! A to przymilały się łaskotaniem po karku, a to zaciskały wokół szyi jak lina. Nie wiem nawet kiedy między żebrami rozpuściły mi ten dym. Wtedy, zmieszany z chmielem i czym tam jeszcze, wyglądał czarownie. Był jak mgły zakrywające łąki bieszczadzkie o poranku, kiedy spełzały z gór, a co najmniej jak siwy dym puszczany pod nogi Shakinowi Stevensowi czy Papa Dance na koncertach. A to wpadaliśmy w te chmury, a to wypadaliśmy. Pachniało tytoniem, a od czasu do czasu czymś słodkawym, jednak bardziej lekkim niż mdłym, a ogniki w dymie tańczyły od ust do ust. Pławiliśmy się w radosnej zawiesinie, jak młode delfiny. Bluszcze zniknęły, świat był piękny, a wrota piekiełka w końcu wypuściły szczęśliwych grzeszników pod nagie gwiazdy, które przyjęły nas jak posłańców wszystkich ewangelii wiata. Księżycem popłynęliśmy przez rzekę, by dać się ukołysać źdźbłom siana w bezpiecznej stodole, wtuleni w siebie niewinnie, jak młode myszy w polu. Czekaliśmy poranka we śnie, jak buddyjscy mnisi, ufni siłom wszechświata. Nie wiem, kto rzygał pierwszy, nie wiem też kto pierwszy przestał zważać w czyim kierunku. W ogóle nie wiedziałem, co się dzieje poza tym, że leżałem w samym centrum apokalipsy. Słońce, zamiast lizać na dzień dobre nasze nosy, rypało bezlitośnie upalnymi pałami światła po łbach. Siano, zamiast koić zmysły, zapychało upiornym zapachem po najmniejsze mitochondrium, które z kolei wierzgało, bo było już i tak zaklejone tytoniem i innymi trawami. Księżycowa łódź z nocy musiała być jakaś dziurawa, bo wszyscy byliśmy w błocie i wodorostach, podrapani jak Kojak po nocy z jeżem. Chciałem, żeby świat się skończył, raz w życiu chciałem wydobyć z siebie boski pierwiastek i skazać kosmos na zapadnięcie. Niestety, boski pierwiastek nie dawał się reanimować, a jego bezwładny cień kołysał się jak topielec w coraz bardziej wzburzonym Oceanie Wewnętrznym. Kiedy już pojawiała się nadzieja na uspokojenie - wracały fale tsunami. Aż oceany zalały lądy i wszyscy utonęliśmy w cierpieniu ostatecznym. Kiedy wreszcie opadły wody i ze stodoły wyszła ta farma Noego, na końcu procesji ciągnęli po ziemi wczorajszą dziewicę zaciągu. Byłem cały w sianie, trawie i stokrotkach, które kosiłem całym sobą oraz pierza, które co bardziej wędrowne kury zostawiały poza swoim wybiegiem. Zresztą, mój Boże, czego one tam nie zostawiały. Położono mnie na jakimś katafalku. Ostatnim spojrzeniem ogarnąłem świat po potopie. Przez zmęczone agonią źrenice zobaczyłem swoje stopy. Było już bardzo źle. Po prostu, koniec równi pochyłej. Skarpetki nie tylko nie przebierane od kilku dni, ale i nie od pary. I nagle otoczyła mnie błoga nicość. |
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. ArchiwumDA SIĘ LUBIĆ?
|