Nie wiem, jak jest teraz. Wiem, jak było między polem a rzeczką, w której straszyły świeczki, kiedy królowała Bronka. Była tak piękna, jak wysoka, a z ledwością można ją było znaleźć między kaczkami, które z jakichś powodów nie bały się jej nawet, kiedy szła po nie na obiad. Wszystko, co miało jakie takie łapy i chodziło po podwórku, Bronkę lubiło. Poza koniem, który z lubienia wybrał sobie tylko gryzienie ludzi żółtymi zębami. Ale na widok zbliżającej się Bronki - chował się w kąt swojej kawalerskiej stajni. I tak jakoś, cała okolica rozpięta była między kwaczącym lubieniem a końskim rżyspektem.
Starsza ode mnie o trzy mamy zupełnie nie pasowała na prababcię. Babcie były łagodne nawet, kiedy je coś złościło, były gładkie i miały fryzury. Bronka miała grzywkę i zmarszczki, jak pole na jesień. Pachniała mlekiem, zwierzętami, tytoniem i ciepłą skórą. Siadała z krótkim papierosem przed drzwiami do domu i wiedziała sobie, co chciała o świecie. Pra-wie-babcia. Nie była zazdrosna o swoją wiedzę, bo nawet, jeśli rozdałaby to czy tamto, zawsze na podwórzu mogła złapać coś nowego, jak kurę na rosół. Gdyby kto inny pokazywał światu, czym jest taka - powiedzmy - świnia opowiedziałby o tym, że Bóg stworzył to różowe stworzenie jako obraz grzechu, albo jako chodzącą szynkę. A Bronka zabierała mnie parę metrów od swojego miejsca przy drzwiach do domu, żebym popatrzył, że świnia je. Nie jak je, nie gdzie je, ale że je i jeść musi. Młoda czy stara, z knutem pod brzuchem czy bez - jeść musi. A jak je, to trzeba dać jej jeść w spokoju. Potem szliśmy na obiad i też jedliśmy. Człowiek jest w swoim prawie i zwierze też w swoim. Nigdy nie wiadomo, gdzie się prawa kończą, ani dlaczego i kto kogo ma zjadać. Wiadomo, że świat rządzi się różnymi, a nie jednym prawem. I że czasami się umiera dla honoru, a czasami dla nóżek w galarecie. Ale póki się żyje, trza dać w spokoju jeść do syta. Jeden je, żeby nadać się do roboty w polu, a inny je, żeby nadać się do zjedzenia. Ten sam los mamy, tylko świnia ginie po coś, a człowiek po nic. Ostatecznie, świnia jeszcze po swojej stypie jest wspominana ze smakiem, a człowiek po prostu idzie na zmarnowanie. Łatwiej to wszystko nazywać teraz, z dala od tamtych drzwi, przez które już nikt nie przechodzi. Wtedy niczego się nie nazywało, tylko chodziło się tam, gdzie wolno i nie chodziło tam, gdzie nie wolno. Wolno było na siano i słomę, ale nie wolno było gnieść ani zasypiać. Wolno było do studni, ale tylko z kimś wyższym przynajmniej o ramię. Chodziło się w gwarze kur, psa i pokrywki na małym węglowym piecu, ale nie spotykało się tu opowieści co krok. Taki Starzik przy każdej okazji, choćby i tylko przechodził po szklonka tyju, zawsze coś zamieszał w głowie. Bronka, do której trzeba było jechać pół dnia, tajemne opowieści chowała na czas ławki, gdzie siadywała z sąsiadkami. A nigdzie nie było tak wysiedzianych desek, jak te pod dziewanną pod jej furtką. Ale nie trzeba wielkich opowieści, żeby mieć pierwsze i ostatnie zdanie przy stole. Pierwsze zdanie było zawsze schrypnięte. Potem uszy oswajały się z tą tarką w jej głosie i nikt się nie bał, że jakiekolwiek słowo może skaleczyć, jak czasami przy tarciu buraków oczka ścinają opuszki. Do słowa i kuchni trzeba mieć wprawne dłonie. Może bym o tym nie wiedział, ale pamiętam dłonie Bronki, które były zawsze bardziej rozgadane od jej warg. Nie lubiła kłaść na stole między nami surowych słów. Łapała je palcami i lepiła nazwane strzępy powietrza przed sobą, bawiła się nimi jak ciastem, które im lepiej wygniecione, tym smaczniejsze. Zajadałem się tymi słowami popijając mlekiem od łaciatej, którą wcześniej nauczyła mnie doić i pokazała, jak spienione, białe złoto przelewać przez chustę. Dłonie męczą się w końcu każdemu, ale Bronka miała z czasem ręce może i słabsze w robocie, jak i miastowi mają, ale też niezmordowane w lepieniu. Nie wiem, czy kto jej do trumny palce różańcem oplątywał, jak to robili kiedyś, ale oby tak. Inaczej z tymi palcami poszłaby do jakiegoś nieba i mielibyśmy nad sobą zalepione słowami przestworza. Kiedy przychodził czas, zgarniała okruchy rozmów ze stołu, rzucała przed drzwi, żeby i kury miały o czym gdakać. A potem, kiedy przed drogą wyprasowały mnie na gładko uściski ciotek i sąsiadek, Bronka znikała i trzeba było czekać, aż poszuka ostatniego zdania. W jednej kuchni, jednym pokoju i połowie stryszku dało się znaleźć to, o czym zapomniał nawet święty Antoni. Bronka wreszcie pojawiała się w drzwiach, by dopowiedzieć ostatnie zdanie a to talerzykiem bez kompletu, a to obrusem, a to obrazkiem. Kiedy szedłem zapamiętać na zawsze jej zapach, choć wtedy o tym nie wiedziałem, ugniotła jakieś zwykłe słowo na drogę, a w dłoń włożyła mi termometr pokojowy w kształcie żaglówki, z napisem “Pamiątka z Kołobrzegu”. Termometr nie działał, Bronka nigdy nie była w Kołobrzegu. Wziąłem to ostatnie zdanie z plastikowym żaglem jak każde wcześniej, żeby mieć je przysobie o pół dnia dalej od zapachu siana. I dopiero lata później usłyszałem Cohena, który śpiewał, że w każdym słowie, świętym i zepsutym, jest jakiś blask. Widać wyjeżdżał kiedyś najedzony od Bronki, inaczej śpiewałby tylko o świętym. |
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. ArchiwumDA SIĘ LUBIĆ?
|