Studiowałem lat dziesięć, z czego tak naprawdę lat cztery. Chyba, bo może trzy. Czyli razem z dwanaście. Bo połówka doktoratu. Reszta to jakieś bieganie, zaliczanie, egzaminowanie, wygłaszanie, konferowanie i tracenie okazji na udane pożycie towarzyskie.
Zacząłem tuż po maturze, po której straciłem złudzenia co do wymierności wszelkich ocen. Oto moja ukochana polonistka dała mi na maturze najwyższą ocenę, więc bylem zwolniony z egzaminu ustnego. Kiedy tylko wyczytałem tę wiadomość z jakiejś Bardzo Urzędowej Kartki, pobiegłem rzucić się jej w ramiona. To jedna z tych istot, w których nie da się zakochać, a żyć się bez niej nie da. Wpadłem więc zauroczony, a niezakochany, jak Bond na M i naturalnie dostałem po dzióbie jakimś zeszytem czy innym dziennikiem. - Pani Profesur, Pani Profesur! Widziałem! Dziękuję za wszystkie lata nau.... - A idźże mi stąd! Chłopie, zwolniłam cię z ustnego, bo ileż można tę samą gębę oglądać? Odeszła parę kroków korytarzem w stronę schodów do pokoju nauczycielskiego, odwróciła się i tym swoim spojrzeniem z pochylonej na ramię głowy posłała uśmiech. Potem pożegnaliśmy się przy rozdaniu świadectw, uściskaliśmy się i tradycyjnie oberwałem po pysku jakimiś kartkami. Był jeszcze drugi egzamin, z historii. On uczył moją klasę dwa lata, a ja jechałem na piątkach czy szóstkach, kółka i wycieczki historyczne, długie godziny z czytaniem map i inne cudowności. Katastrofa nastąpiła tuż przed maturą, kiedy ktoś mu doniósł, że jakieś typy w autobusie naśmiewały się z kantów na jego dżinsach czy równie chwytających za honor zjawiskach. Na nic zdroworozsądkowe tłumaczenia, że jazda tym samym środkiem lokomocji nie oznacza udziału w profanacji belferskiego poczucia gustu odzieżowego, a poza tym nie jestem aż tak historycznie warunkowany, żeby z kopią po przegubowcu ruszać na odsiecz prasowanym dżinsom. Perswazja nic nie dała. Zostałem przeklęty. No, może i rzeczywiście burknąłem coś niepotrzebnie o donkiszocimsynu. Może i wyraziłem zbyt jasno opinię na temat wymuszania przeprosin i określiłem, gdzie może je sobie anatomicznie zakotwiczyć. Może to ostatnie podziałało na wyobraźnię - fakt, że na przyjazne stosunki spadło chłodne ostrze gilotyny i nadszedł czas wielkiego terroru. Zaprasowany na kant komitet rewolucyjny skazał mnie na maturalną trójkę z historii. Zrozumiałem żądzę krwi kontrrewolucjonistów, ale nie było czasu na rzeź, bo czekały już studia. I dobrze, bo czas ułaskawia i tak uratował przed niechybnym mordem jednego z najlepszych nauczycieli, jakich znałem. Świetny historyk. Tyle, że trochę pierdoła. Wtedy, bo teraz chyba spoważniał. Wódki trza by się napić na ćwierćwiecze terroru. Z tym bagażem poszedłem na studia i drogą okrężną, o której napiszę osobno, trafiłem na - z przeproszeniem - filozofię. I tu wydarzyła się historia, po której nawet dawanie przyszłym proboszczom doktoratów na poziomie licealnej rozprawki nie zwaliło mnie już z nóg (zwłaszcza, że jako sekretarz komisji na pewnej kościelnej uczelni nie stałem, a siedziałem na obronach). Była wiosna. Kto zerkał na inne tu anegdoty, wie że to czas niezbyt sprzyjający nauce, za to obfitujący w obfitości i bójki. Oraz kamrata jako miłosnego przebiśniega. Tymczasem trzeba było wykuwać Greków z papieru i tychże Greków udawać na egzaminie z łaciny. Przepytywali nas na ustnych egzaminach i zaliczeniach, ale co bardziej wytrzymali psychicznie habilitanci wybierali lekturę dzieł zebranych studenckich. Ja zaś w ramach pisania pracy zaliczeniowej poczułem misję krzewienia filozofii dialogu nad Wisłą i właściwie czułem się już kolegą po fachu Tischnera i Tarnowskiego. Niesiony duchem współrefleksji z pokoleniami wrażliwych myślicieli, siadłem do elektronicznej maszyny do pisania i przelewałem całe akapity treści, które miały ożywić filozofię nad Brynicą, nad Wisłą, a kto wie - może i wszystkimi dopływami Dunaju. I właśnie górny bieg Dunaju zemścił się na mojej megalomanii, choć wyszedłem z tego mniej poobijany, niż ten, który postanowił czytać. W tej niewinnej rozprawce rozpisywałem się na temat ontologicznej przestrzeni między Ja i Ty, które - bidne takie - odpada czasem w obojętne Ono czy To. Mój opis walki o wspólnotę przestrzeni między dwoma bytami odżegnującymi się od bytowania mógł czytelnika z czerwonym ołówkiem w palcach doprowadzić do skraju załamania emocjonalnego. A natchnienie i wiara w Rozum niosły mnie coraz bardziej. W końcu - bez najmniejszej choćby znajomości języka, jakim porozumiewają się Niemcy nad Dunajem - zacząłem przeprowadzać zaawansowane analizy lingwistyczne i odnajdowałem subtelne różnice między staroniemieckimi odpowiednikami słów “między” i “pomiędzy”. W zachwycie nad obrazem siebie, płynącego w głównym nurcie filzofów metafory, rozpisywałem się nad zmiennymi znaczeń “Zwischen” i “Theunissen”, które pojawiały się w książkach. Oba w nawiasach po cytatach z niemieckiego oryginału. "Zwischen" znałem z piosenki Hanny Banaszak, ale "Theunissen" powiewało jakąś tajemniczością, zwłaszcza, że znalazłem tego słówka w kieszonkowym (bo jakim?) słowniku niemiecko-polskim. Ale od czego inwencja, intuicja i kreatywność? Praca była doskonała, wyróżnienie, kawa w pokoju prowadzących, poklepywanie po plecach. Dwa tygodnie po napisaniu tej summy jakiś diabeł podkusił mnie, żebym polazł do biblioteki. Na zakurzonej półce zobaczyłem coś, co zmroziło mnie do postaci, przy której żona Lota zamieniona w słup soli zdawała się przypominać rozkicanego zająca. Przed oczyma miałem ni mniej, ni więcej jak książkę pana... Theunissena. Okazał się bezczelnie nie być subtelnym odcieniem słowa “Zwischen”, tylko autorem, którego podawano w nawiasach po cytatach. Jedyne, co miał wspólnego z “między” to to, że stał latami nie ruszany pomiędzy innymi książkami. Zapadłem się pod wszystkie piwnice biblioteki i kiedy już czułem magmę akademickich piekieł pomyślałem, że sam na dno nie pójdę. Co to, to nie. Następnego dnia, blady i rozdygotany walnąłem Herr Theunissenem o biurko tego Rembrandta dydaktyki, który dał mi wyróżnienie za pracę, ze szczególnym uwzględnieniem zabiegów językowych. Pomyślałem, że z taką miną, jaka malowała się na jego obranym właśnie z godności pysku, musiał w męczarniach umierać Sokrates. Po dwóch dniach, kiedy skończyła się nam płynna cykuta, jakieś anioły miłosierdzia wyprowadziły nas z jego pokoju w domu asystenta. Świat miał zapach zepsutej gorzały. Wlekliśmy się ulicą Bankową, bez prawa moralnego w sobie, z nieba gwiaździstego nic do nas nie mówiło, ptaki srali z wysoka, a pomiędzy niechętnie mijanymi bytami roztaczała się nicość akademickich ocen. |
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. ArchiwumDA SIĘ LUBIĆ?
|