Jeśli budzisz się obok kogoś atrakcyjnie nieznajomego i słyszysz, że Holoubka nie da się oglądać, to wiesz, że długo obok tych zwinnych kształtów nie poleżysz. No dobrze, może tylko ja tak mam. Ostatecznie od nikogo nie wymaga się, żeby uzależniać udane spożycie erotyczne od stosunku artystycznego do potomka czeskich krakusów. Ale mnie wolno. Jestem dziecko propagandy sukcesu i Czarnobyla, więc nie na takie ekstrawagancje mnie stać.
Choć właściwie zaczęło się strasznie. Przedromantycy mieli swoją burzę i napór - ja swoje upokorzenie i biegunkę, której z naporem nie ma co literacko porównywać. To był maj, na mleku pachniała zacierka, a rzecz oparła się o łzę. Zbliżał się Dzień Matki, który - jak wiadomo - najhuczniej obchodzony jest w przedszkolach, również moim. Zamiast jakichś łzawych piosenek mieliśmy dać przedstawienie o kocie w butach, a ja swoją karierę miałem zacząć wysoko, bo jako Jaś, który był właścicielem i młyna, i cholernego kota. A zagrać kota - o, to wtedy jeszcze nie było dla mnie. Futrzaka grał ktoś ze starszaków. Byłoby oskarowo, gdyby nie te cholerne “łzy”, których nie potrafiłem wymówić, powtarzając z uporem “zły”. Zrzucenie z pierwszoplanowej roli do operatora fal tekturowej rzeki zostawiło drzazgę nie tylko od nieheblowanej listewki, ale i w duszy. Zostawiło upokorzenie i wspomniane powyżej jej efekty. Tak właśnie nie zostałem Holoubkiem. Mimo tej traumy zostałem potem Cześnikiem, latarnikiem, biesem, Poloniuszem, Wierszyninem, Pantalonem, paroma innymi oraz całą obsadą polskich kabaretów. Nie wierzę w magię sceny ani przeznaczenie, wiem tylko, że nic nie daje takiej satysfakcji, jak udana opowieść i reakcja tych ukrytych w ciemności oczu. To dla tego momentu pokochałem czytanie, próby, nawet powtarzalność spektakli (jeśli były grane więcej niż raz czy kilka razy). Na tym cholernym Jasiu-młynarczyku zemściłem się któregoś popołudnia w Krakowie, kiedy z teatrologami grałem w “Słudze dwóch panów” cudownego Goldoniego. Wcześniej były różne role, które jakoś dobrze się ułożyły na mnie, ale czasami potrzeba drobiazgu, który domknie kolejny etap dojrzewania do sceny. Dali mi w ręce tego strasznego Pantalona, wrednego, złośliwego i wścibskiego. Taką postać łatwo jest przerysować i spalić, skracając do prostej karykatury. Pamiętam, jak starałem się wyrzeźbić tego łotra z jego własnej aury, pokazać go na scenie w całej przewrotności komedii dell’arte, przewracać go scena po scenie, obierać z kolejnych masek nie dla żadnej prawdy, tylko czystej zabawy. I kiedy uchyliłem drzwi, by nakryć młodych w samym środku romansu - utopiłem w śmiechu publiczności Kota w butach razem z Jasiem. Powoli niknęli w narastającej wesołości widzów na widok samej tylko, gadatliwej twarzy Pantalona, który z sadyzmem małego kota bawił się oczekiwaniem na koniec romansu. Nigdy wcześniej nie przesiedziałem tyle przed lustrem, nigdy tak nie zmuszałem mięśni do niewymuszonej płynności, nigdy też z taką łatwością nie oskalpowałem się z własnych rysów twarzy, którą oddałem temu łotrowi. Dla byle pierwszaka w szkole aktorskiej to chleb powszedni, a ja zamiast zostać Holoubkiem, pokręciłem się jeszcze po paru scenach i zająłem się - za Tischnerem - myśleniem o świecie jako scenie. Czasami uchylam w sobie drzwi do garderoby, zaglądam do lustra w bocznym świetle, słyszę kolejne takty scen scheafferowskich, siedzę w głowie Bacha, kiedy każe niżej kłaniać się Händlowi, a wraz z Estragonem biorę na siebie czekanie świata. Ze starej teczki wyciągam postrzępiony egzemplarz “Zemsty” i myślę, czy tym razem nie skazałbym jako Cześnik biednego Dyndalskiego na panikę, kiedy niesiony fredrowską frazą przeskoczyłem coś ze dwie sceny. To nie było trudne: połączyć oddalone od siebie fragmenty tekstu rządzonego tym samym rytmem. Ciężko było utrzymać spokój i dociągnąć absurdalny monolog do chwili, kiedy przez przezroczyste z przerażenia źrenice Tomka-Dyndalskiego zobaczyłem koniec wertowania stron tekstu. I tryumf sprytu nad roztargnieniem. A potem myślę, ile miejsca jest dziś w teatrze dla takiego aktorstwa, któremu uwierzyłem. Warsztatu, który nie karmi się misją, ale przez skłonność do czytania, a nie obrabiania tekstu - pamięta o jego sile i słabości, które mogą wybrzmiewać nie tylko kilka metrów przed sceną. Być może zupełnie nie w porę uwierzyłem aktorstwu, które szuka sobą sensu i nie broni się przed pytaniami głębszymi, niż wysokość kilku leżących kartek roli.
Mam maniakalną potrzebę szukania sensu we wszystkim, co robię. Ale nie jakiegoś górnolotnego, abstrakcyjnego, przeciwnie - takiego sensu, który by miał ręce i nogi, znaczył coś bardzo konkretnego. Gustaw Holoubek
Inni byli przekonani, a ja byłem prawie pewien, że ciało zaprzedam scenie. Dusza zawsze stoi pod znakiem zapytania, a ciało po prostu jest, więc to ono jest warte desek - i tych pod nogami aktora, i tych pod nogami żałobników. To ciało niesie opowieść i to ciału na scenie wierzę lub nie. Pantalone mógł mieć duszę jak kosmos lub nie mieć jej wcale i nikomu nie robiłoby to różnicy. Ale miał twarz, te kawałki tkanek, które udało się ujarzmić i ułożyć na tyle elastycznie, by potrafiły wlepić się w maski po drugiej stronie rampy. Głosem fedrował w myślach tam, gdzie mógł obudzić słowa, które na co dzień nie miały z kim pogadać.
Nie zostałem Holoubkiem. Ale nawet jeśli tylko ja za tym tęsknię, to - mimo niechęci do narzucania światu swoich urojeń - tę jedną tęsknotę jeszcze spełnię. Postawię nogi na deskach, o ile wcześniej zupełnie innymi deskami mnie nie nakryją. I wolałbym, żeby moi stworzyciele przespali noc, w którą mnie ściągnęli na świat, jeśli miałbym nigdy w życiu nie usłyszeć własnych kroków na scenie. |
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. ArchiwumDA SIĘ LUBIĆ?
|