Warszawa była za daleko i za niezbyt. Daleko, bo nawet w drodze na Mazury jakoś się ją mijało bokiem, a to był jedyny powód, żeby się tam w ogóle udawać tranzytem. Za niezbyt, bo co to za miasto? Zabytki na niby, bo wszystko powojenne; polityka i wszędzie daleko. Szybko. Brudno. I warszawka w Warszawie. A taki Kraków, to i zabytki, i sztuka, i kabaret. I wolniej płynie czas.
Co jednak było robić, kiedy po dwunastu latach w grodzie Kraka czas został sobie w tyle, a mnie na liczniku nie ubywało? Dość nagle zaczęło jednak ubywać znajomych, którzy znajdowali sobie w końcu miejsca, gdzie za tworzenie tego czy tamtego dostawało się kasę, a nie tylko honorowe biedowanie w królewskim mieście. Z dnia na dzień właściwie zostawiłem wszystko i wszystkich, zabrałem połowę książek, ćwiartkę ubrań i jedno zdjęcie. Następnego dnia zacumowałem niedaleko Placu Trzech Krzyży. To dlaczego tam, a nie gdzie indziej pewnie mogłoby znaleźć osobną opowieść. Ważne jednak, że to właśnie to miejsce. O tym za moment. Zacząłem pracę na uniwersytecie i codzienne spacery, bo było co najmniej kilka dróg piechotą na Krakowskie Przedmieście. Poza tym, były spacery te zwykłe, do sklepu, ze sklepu, przystankowe, odpoczynkowe i zaglądające ludziom w okna. Na krakowskich Dębnikach wystarczyło przejść Różaną i było się u kogoś na obiedzie - zwłaszcza, że nikt nie zaciągał zasłon. Tu trzeba było patrzeć wyżej, a i wtedy widziało się częściej biura, niż gacie pani sąsiadki. Ciągle pachniałem tymi Dębnikami, a moje porzucone meble i graty wędrowały między byłymi sąsiadami, śmietnikiem i miejscowymi Józkami. Ale wbrew temu, co przypuszczałem, krakowskie klucze zgubiłem chyba już w drugiej dobie warszawskiej. Zastanawiałem się, czy to może sam klucze zapodziałem, albo schowałem gdzieś między książkami, żeby nie mieć ich pod ręką, kiedy zatęsknię. Z czasem zrozumiałem, że ani jedno, ani drugie. Jedno z najpiękniejszych miast świata ma to do siebie, że jeśli już da komuś pod Wawelem do siebie klucze - pochłania go. W Krakowie nie da się być trochę. To miejsce, które zasysa czas, chęci, tęsknoty i talenty. Rośnie od środka ludźmi, którzy czasami i z czasem orientują się, że bardziej karmią to miasto, niż ono ich. Kraków, jak chyba żadne inne miejsce, potrafi otulić, owinąć, opleść i otoczyć fascynacjami, bez których człowiekowi życie zaczyna się wydawać niemożliwe. Wszystko jest tutejsze, swojskie, a cały kosmos mieści się w dowolnej kostce brukowej na Brackiej. Póki człowiek syty, robi sobie trochę miejsca dla siebie na oddech, ale kiedy przychodzi czas biedy, chudzielce ledwo łapią powietrze. Póki mogą - podduszeni pokazują dłonią Wisłę między Podgórzem a Kazimierzem, jakby mówili: “Oto, co mnie tu trzyma”. Może właśnie Kraków dlatego tak ciągle wierzy w swoje mury, które nie tylko chroniły przed innymi, ale i swoich nie wypuszczały. A kiedy ktoś jednak decyduje się zmienić Sienną czy Starowiślną na Marszałkowską lub Długi Targ - słyszy za sobą zatrzaskiwane bramy. Pamiętam dokładnie chwilę, kiedy we mnie ten trzask ucichł. Był wrzesień, słońce grzało na popołudniowej zmianie, a ja szedłem z metra na Plac Trzech Krzyży. W Alejach Jerozolimskich ludzie potykali się o autobusy, autobusy o samochody, a samochody o pieszych. Trochę wiało, a pod nogami szurało trochę liści. Więcej nie mogło, bo po tej stronie alei tylko trochę tych drzew, więc właściwie miałem szczęście. Może bez tego nie zapamiętałbym, że wtedy i tam właśnie - poczułem się na miejscu. Przestałem myśleć o tych dwunastu latach, z których ostatni rok okazał się judaszowy. I poczułem, że nie muszę przekraczać progu pożyczonego mieszkania, żeby czuć się u siebie. Myślałem, że będę się uczyć miasta, ale to miasto zaczęło uczyć mnie siebie. Zaczęło wytyczać ścieżki do znajomych, prac, zabaw, lenistw i zabiegań. I szybko zrozumiałem, dlaczego tyle filmów kręci się na peronach Warszawy Centralnej, Okęciu czy stołecznych wylotówkach. Wystarczy obejrzeć “Czterdziestolatka” czy “Zmienników”, setki innych filmów, można posłuchać tysięcy powieści - te miejsca zawsze będą się przewijały. Kiedy w filmie ktoś jedzie do Krakowa - kadr łapie goni go już na Rynku, jakby dworzec nie istniał. Kiedy ktoś jedzie do Warszawy - potyka się na nieruchomych schodach ruchomych, szuka taksówki pod neonem dworcowym i zerka na Pałac Kultury tylko dlatego, że wychodząc na miasto - nie za bardzo da się nie zerkać. Tak chyba jest, że Warszawa wypuszcza ludzi, jakby nie bała się, że jej uciekną. I wpuszcza ich, jakby nie troszczyła się, że ją zapchają. I przez to samo nie musi otaczać sobą, nie zrastać się ze sobą każdą tkanką. Pozwala być tym, którzy chcą i bywać tym, którzy wolą. A jedno drugiemu jakoś tu nie przeszkadza. I tak sobie w moim szabasowym tu roku myślę, że warto znajdować takie właśnie miejsce. Znajdować sobie miasto, które nie mieści. Którego nie mieszczę ja. Znajdować miejsce w dopełniaczu. To samo miejsce, te same ulice - znajdować, nie znaleźć. |
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. ArchiwumDA SIĘ LUBIĆ?
|